Zdarza się czasem w kraju nad Wisłą usłyszeć jęki i stękanie, że sztuka tatuażu jest niedoceniana, pracodawcy patrzą na wytatuowanych jak bałwan Arktos na Tabalugę i w ogóle mamy tak bardzo źle. Jako przykład kraju cywilizowanego, który szczyci się nie tylko sporą liczbą wydziaranych ludzi, ale także niezłą jakością posiadanych przez nich tatuaży, podajemy Japonię. Tymczasem rodacy Kurosawy mają znacznie gorzej niż my, bo w Polsce wykonywanie tatuażu – nawet w mrocznych czasach PRL-u – nigdy nie było zakazane. W 2001 roku Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej w Japonii uznało, że chemiczne peelingi, laserowa ingerencja w skórę głowy (służąca porostowi włosów) czy makijaż permanentny są „procedurą medyczną”. A ponieważ do ich wykonania używa się igły, która nakłuwa skórę, może przeprowadzić je tylko lekarz. Prawdopodobnie budziło to jakieś kontrowersje, ale na pewno nieporównywalnie mniejsze do tych, które zaczęły się w 2015 roku. Wtedy właśnie, za nieuprawnione wykonywanie „procedury medycznej” za jaką uznano tatuaż, zatrzymano Taiki Masudę – tatuatora z Osaki. Być może takie prawo niektórym znudzonym medykom otworzyło nową perspektywę na życie („rzuć korporację i bądź szczęśliwy”), ale zdecydowanie większej liczbie osób ją zamyka. I wyrzuca klucz.
Temat poruszył już Travelin’ Mike w jednym z pism zwiazanych z branżą tatuażu. Zadawał pytanie: czy to początek końca wielowiekowej kultury? Uzyskał prawdziwie samurajską odpowiedź: będziemy walczyć. Kiedy Mikę stworzył swój tekst, wyroku sądu w Osace – w sprawie Taikiego Masudy – jeszcze nie było. Tatuatorzy śledzili tę historię ze strachem w oczach, obawiając się, że werdykt będzie precedensowy. Dziś wiemy już, jak on brzmiał. 27 września sąd uznał, że japoński tatuator naruszył ustawę i musi zapłacić grzywnę: początkowo jej kwota wynosiła 300 tysięcy jenów (2700 dolarów), później zmniejszono ją o połowę. Taiki oczywiście odwoływał się od wyroku. – Nie akceptuję tego orzeczenia. Praktykuję sztukę i tatuowanie, co jest częścią tradycyjnej kultury japońskiej – tłumaczył, wskazując że tatuaże są formą wyrażania siebie, a ustawa narusza konstytucję. Sąd odrzucił jego argumenty, twierdząc, że miałyby one uzasadnienie, gdyby wykonał tatuaż na samym sobie. Wspomniał również, że tatuowanie innych ludzi jest sprzeczne m.in. z ustawą o praktyce medycznej. Sędzia Takaaki Nagase stwierdził, że osoba tatuująca powinna posiadać kwalifikacje medyczne. Uzasadniał to następująco: – Bakterie i wirusy mogą wniknąć do ciała i istnieje ryzyko spowodowania problemów ze skórą. Orzeczenie sądu stawia pod znakiem zapytania działalność innych studiów tatuażu, ale tak naprawdę nic dalej w tej sprawie nie wiadomo. Wielu Japończyków wychodzi z założenia, że trzeba siedzieć cicho, to o tym zapomną. Problem w tym, że dziś zapomną, a jutro sobie przypomną. Dlatego właśnie potrzebne są ramy prawne, które wyjmą tatuowanie z szarej strefy smogu (w której klienci muszą wierzyć tatuatorom na słowo, że sprzęt jest sterylny, bo nikt tego nie sprawdza) i przeniosą je do śnieżnobiałej – jak śnieg w amerykańskich filmach.
Zdobycie wykształcenia medycznego kosztuje wiele czasu i pieniędzy. To niedorzeczne, że trzeba zdobyć licencję lekarską, żeby stać się tatuatorem – mówił w rozmowie z CNN Masuda, który został aresztowany za tatuowanie bez posiadania licencji lekarskiej. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, że bycie lekarzem nie czyni z nikogo automatycznie artysty. Efektem jego pracy może być dziara, która – owszem jest zrobiona sterylnie i bezpiecznie – ale nie ma nic wspólnego ze sztuką. A zwłaszcza z tak trudną sztuką jaką jest irezumi, które nierzadko polega na stworzeniu smoczo-lwiego garnituru na ciele.
Kiedy aresztowany Masuda czekał na rozprawę, wraz z Japanese Association for Safe Tattooing (JASF) powołał do życia organizację pozarządową „Save Tattooing in Japan”. Teraz zrzeszonych jest w niej 200 artystów (z 5000 pracujących w Kraju Kwitnącej Wiśni), którzy walczą o możliwość praktykowania sztuki tatuatorskiej, jasne definicje prawne i utworzenie w rejestrze zawodów osobnej profesji tatuatora. Póki co, kiedy sięgają po maszynkę i tusz, prawdopodobnie popełniają przestępstwo. Wzbudza to wielkie oburzenie pośród tych, którzy uważają tatuaż za formę ekspresji – chronioną przecież przez japońską konstytucję. Teraz, zamiast cieszyć się sukcesami i popijać sake, obawiają się grzywny do miliona jenów lub… trzech lat więzienia. Abstrahując od długiej tradycji tatuażu w Japonii i jej ogromnej rozpoznawalności, ironia polega na tym, że to z Japonii wywodzą się najbardziej pożądani tatuatorzy. Horiyoshi III – mistrz irezumi – ma nawet własne muzeum w Jokohamie! Problem jest tylko taki, że w drodze swojego artystycznego rozwoju jakoś nie zdążył zostać lekarzem.
Artyści tatuażu to stosunkowo nieliczna grupa – znacznie więcej jest przecież ludzi przez nich wydziaranych. I oni też luksusowo nie mają. W 2012 roku Toru Hashimoto, burmistrz Osaki, rozpoczął kampanię mającą na celu usunięcie wytatuowanych pracowników z firm. W artykule na ten temat można przeczytać, że: jego misją jest zmuszenie urzędników do przyznania się, jeśli posiadają tatuaże w widocznych miejscach, jeżeli tak jest, powinni je usunąć lub znaleźć sobie pracę gdzie indziej. To podejście jest w większości pozytywnie odbierane zarówno przez społeczeństwo, jak i przez większe firmy obawiające się wytatuowanych. – Każdy chyba wie, jak wygląda system pracy w Japonii – odchodząc od normy jesteś dyskryminowa¬ny. Oni od dziecka są uczeni, że lepiej nie odstawać od ogólnych zasad, bo mając choćby blond włosy, będą mieć gorsze możliwości zdobycia pracy. Akceptowane kolory to czarny i brązowy. To tłumaczy niechęć do tatuaży, które są przecież dużo poważniejszą ingerencją w wygląd, niż zmiana koloru włosów.
Problemy ze znalezieniem pracy to zresztą niejedyne utrudnienie dla tych, którzy pozwolili sobie umieścić tusz pod skórą. Często mają oni ograniczony dostęp do rozrywek: basenów, publicznych plaż, onsenu – tradycyjnej łaźni – a nawet niektórych siłowni. Mogą zostać też wyrzuceni z hotelu czy restauracji.
Kiedy w 2013 roku nie wpuszczono do łaźni obywatelki Nowej Zelandii, której wzory wymalowane na ustach i podbródku tradycyjnie oznaczają dla Maorysów przynależność do konkretnego plemienia, rozpętała się dyskusja, bo nawet Japończycy dostrzegli, że jej tatuaż nie był zachcianką, lecz elementem tożsamości. Dyskusja do długich jednak nie należała – temat jak zwykle został zepchnięty na boczne tory. Tymczasem w Europie Japończyk chyba zawsze będzie się jawił jako papież tatuażu. W 2020 roku na Letnie Igrzyska Olimpijskie do Japonii ma przyjechać 40 milionów turystów. Niewiele osób wie, że zakazy kąpieli i plażowania dotyczą również ich! – Takazasada została stworzona, żeby wyeliminować ludzi zaangażowanych w działalność przestępczą, którzy straszą innych poprzez pokazywanie im swoich tatuaży – mówi CNN dyrektor japońskiego SPA, Jiuko Taniguchi. Gdyby członkowie Yakuzy zobaczyli, że do danego miejsca wchodzi wydziarana osoba, oni sami nie są mile widziani, mogliby oskarżyć właścicieli o dyskryminację. Nie chcąc, żeby gangi planowały rozmaite działania na ich terenie, japońscy przedsiębiorcy – z obawy i tzw. „szacunku”, czyli jednej z najważniejszych wartości w ich kulturze – nie wyrażają tego wprost, tylko poprzez zakaz wstępu dla ludzi z jakąkolwiek dziarą.
W związku z bardziej otwartym podejściem młodszych pokoleń i napływem turystów, niektórzy właściciele siłowni, saun i basenów rozważają np. proponowanie gościom plastrów, które zakryją rysunki na ich ciele. Wciąż jest to jednak pieśń (albo krótka melodyjka) przyszłości. Chociaż Japońska Agencja Turystyki wystąpiła przeciw dyskryminacji wytatuowanych turystów i zaapelowała do właścicieli onsenów o zniesienie dla nich zakazu wstępu, to przedstawiciel organizacji – Shogo Akamichi – zaznaczył, że zmiana polityki wobec klientów jest tylko sugestią postępowania, a decyzja o ewentualnym zniesieniu zakazu należeć będzie wyłącznie do właścicieli kurortów.
A jak w Japonii wyglądają same salony tatuażu? Często przypominają luksusowe, minimalistyczne SPA. Celem jest bowiem niezwracanie na siebie uwagi i tłumaczenie swojej działalności jako skierowanej ku turystom zafascynowanym Yakuzą. Warto też wspomnieć, że w 2015 roku odwołano ogromną konwencję tatuażu w Osace, zatrzymano i przesłuchiwano 30 tatuatorów, a także zamknięto przynajmniej dwa duże studia tatuażu – w Osace i Nagoji – co, jakby komuś brakowało dowodów, jest tylko potwierdzeniem tezy, że „źle się dzieje w państwie duńskim japońskim”.
Jak mówi dyrektor studiów azjatyckich na Tempie University w Tokyo, tatuaż w Japonii – jak w większości tzw. „cywilizowanych” krajów – ma dość niechlubne początki. W XVII wieku tatuowano przestępców, żeby ich naznaczyć i poinformować społeczeństwo o „przestępczych skłonnościach”. Tym bardziej, że taką karę otrzymywano za najcięższe wykroczenia. Zresztą pierwszy zapis o użyciu w Japonii tatuażu jako kary pojawił się już w 720 roku naszej ery. Brzmi on następująco: Cesarz wezwał przed swoje oblicze Hamako, Murai o Azumi i rozkazał mu słowami: spiskowałeś bunt i zamach stanu. Ta zbrodnia jest karana śmiercią. Okażę Ci jednak wielkie miłosierdzie i daruję karę śmierci a skażę Cię na tatuowanie. W XIX wieku tatuaży całkowicie zakazano, wróciły za amerykańskiej okupacji w 1948 roku. Potem posiadanie dziar przejęła Yakuza, która chciała się „oznaczać” niczym odcięte od cywilizacji plemiona.
Choć, według najbardziej prawdopodobnej wersji, zalążki najsłynniejszej mafii świata powstały w XVIII wieku, to w obecnym kształcie Yakuza zaczęła rosnąć w siłę po II Wojnie Światowej. Po zwycięstwie, kontrolujące Japonię Stany Zjednoczone uznały bowiem, że nie mogą zniszczyć organizacji – na skutek komunistycznych ruchów, które niemalże jak bomba atomowa w Hiroshimie wybuchły w ówczesnej Japonii, nacjonalistyczna i prawicowa Yakuza będzie Amerykanom bardzo potrzebna. Mafia była nawet opłacana, żeby rozpędzać demonstracje komunistów. Niestety do tej pory zostało ich około 80-90 tysięcy w całym kraju. A Yakuza jaka jest – każdy widzi. Sztuka tatuażu stała się przez nich hołubiona, a żeby osiągnąć wygląd taki, jaki znamy z filmów, japońscy „biznesmeni” tatuują się przez kilka lat… po jednej sesji w tygodniu, co chyba robi wrażenie. I tylko z powodu wrodzonej grzeczności i lęku Japończycy traktują w całości pomalowanych członków Yakuzy w taki sam sposób jak blondwłosą Amerykankę z „wytatuowaną rybką i trzema wisienkami”. – Nie znam nikogo z tatuażem, to nie jest tak popularne jak w Europie, wciąż kojarzy się z Yakuzą, niezależnie od tego, jaki to jest wzór. Osoba, która nosi tatuaż, wystawia sobie złe świadectwo – mówi Yuuka z Osaki. Ciekawostka? Bycie yakuzą wciąż nie jest w Japonii nielegalne – organizacje są oficjalnie zarejestrowane jako osoby prawne. Tak, oznacza to, że wykonywanie tatuażu przez osobę bez uprawnień lekarskich jest nielegalne, a bycie członkiem mafii jest po prostu… niemile widziane.
Jak rozwiązać tę sytuację? Uregulować prawnie, wyjść z szarej strefy, stworzyć jasny system licencyjny dla tatuaży – o to właśnie walczą członkowie organizacji „Save Tattooing in Japan”. Obecnie niestety większość Japończyków sama nie wie, czy dziaranie jest legalne, czy nie, więc na wszelki wypadek trzyma się od tego z daleka.